Forum Świat literatury Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

84

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Świat literatury Strona Główna -> Pióro w dłoń! / Nasza własna twórczość
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
aleey
Administrator
Administrator



Dołączył: 15 Wrz 2010
Posty: 1224
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 20:18, 22 Wrz 2010    Temat postu: 84

Kolejny mój utwór, część dłuższego projektu, konkretnie osiemdziesiąta czwarta część, dzięki czemu można sobie wyobrazić, jak długie jest to w całości, jeśli większość fragmentów jest dużo dłuższa od tego, który tu zaraz opublikuję. To ma trochę inny charakter, niż to, co publikowałam tu wcześniej, a tym bardziej, niż Patrz Ponad Linię, które nie ma z tym zupełnie nic wspólnego. No, ale cóż, zapraszam do czytania i ostrzegam, że tekst może zawierać przekleństwa lub pewnego rodzaju kontrowersyjne treści, no ale sądzę, że jako twórczość, może coś takiego w sobie mieć. I oczywiście jak zwykle narzekam na brak akapitów na fora.pl. No i mam nadzieję, że nie ma błędów, ale nie ręczę za to, bo sprawdziłam tylko dwa razy.

84

Stałem po środku chodnika, zastanawiając się, co powinienem teraz zrobić, gdzie pójść. Może zbyt mocno się zastanawiałem, bo nic sensownego nie przychodziło mi na myśl. Jedynie ta kołacząca się od jakiegoś czasu w mojej głowie myśl – zrób to, co zawsze, gdy kończy się świat. To, co zawsze, znaczy coś pomiędzy ratowaniem, a pogrążaniem świata w jeszcze większej tragedii. Ale było trochę za wcześnie, słońce jeszcze nie zaszło.
To nie był mój pierwszy koniec świata i też nie ostatni. Lubiłem to oglądać, naprawdę świetne widowisko, jeśli ktoś lubi obserwować tłumy niewiedzące, co mają ze sobą zrobić w ostatnich godzinach życia. Ten strach i panika przepełniające tyle ludzkich serc i umysłów. Ze wszystkich nieśmiertelnych nie tylko ja rozkoszowałem się tą komedią. Zbierało się nas całkiem dużo w ostatnią godzinę każdego kolejnego świata, bo w każdym istnieli nieśmiertelni. Często zostawali w swoim świecie do samego końca i umierali razem z ludźmi. Właściwie większość tak robiła. Można powiedzieć, że byliśmy małą częścią między światowej społeczności, która lubowała się w cierpieniu, ale jeśli tylko ktoś chciał nas policzyć, raczej nie zdążyłby tego zrobić w dwa ostatnie dni. Każdy portal pomiędzy światami zostawał wyniesiony w miejsce, w którym widzieli nas śmiertelni. Otaczaliśmy siebie polem, które sprawiało, że nie mogli nas dosięgnąć. Niektórzy nawet uciekali się do uderzania o niewidzialną barierę, chociaż wiedzieli, że ich ze sobą nie weźmiemy. Byli też tacy, którzy brali nas za bogów i próbowali modlitw oraz próśb. Ale my nie słuchaliśmy, wyglądaliśmy raczej obojętnie, chyba, że coś nas akurat mocno zainteresowało.
Mówiłem teraz o ogóle. O nas, jako tych kilkunastu tysiącach nieśmiertelnych zbierających się w kilku różnych miejscach, przy końcu każdego kolejnego świata. Tylko ja bawiłem się w to trochę inaczej. Spędzałem miesiąc z ludźmi umierających światów, ukrywając, kim jestem. Przynosiłem im śmierć, ale właściwie też ukojenie. Umierali spokojnie, w moich ramionach. To raczej przyjemniejsze, niż bycie przywalonym jakimś głazem spadającym właśnie na ziemię z niewiadomej przestrzeni.
Ten świat był zupełnie inny, niż poprzednie. Trochę mniej rozbudowany, bardziej ubogi w technologię, chociaż ludzkość nie poskąpiła sobie wieżowców z błękitnego szkła, którymi zabudowywali kolejne światy, wmawiając sobie, że będąc potężni powstrzymają koniec. Nigdy im się nie udawało. Prawdę mówiąc ten świat, w którym ja się urodziłem, trwał już bardzo długo, a dopiero zaczynał się boom elektroniki i innego rodzaju wynalazków. Tylko, że w moim rodzinnym świecie wyglądało to trochę inaczej, niż w innych, ale o tym opowiem może, kiedy indziej.
W świecie, którego ulicami się właśnie beztrosko przechadzałem, znalazłem jedną z moich miłości, jednak o tym też potem. Wróćmy na tą ulicę, przy której nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Pierwszy raz miałem wtedy wątpliwości. Zawsze przybywałem, zadawałem śmierć, czasami dawałem nadzieję, a potem odchodziłem sam, mimo że w tak wielkim tłumie do świata pośredniego, a stamtąd do mojego własnego, gdzie nic na mnie zazwyczaj nie czekało. Chyba, że akurat chciałem poobserwować mojego stwórcę i moje dziecko. Stwórca miał to do siebie, że kochał mnie bez względu na wszystko. Jednak tego samego nie mogę powiedzieć o moim własnym dziecku, które obdarzyłem życiem wiecznym. Uznał, że nie potrafię go kochać i kazał mi się wynosić, mimo że to ja byłem w tym domu pierwszy, mimo że to ja powinienem mieć nad nim władzę. A mój stwórca, mimo swojej miłości, poparł zdanie rozpieszczonego dzieciaka, dzięki czemu musiałem opuścić nasz dom. Dlatego właśnie stałem się niesamowicie samotny. Znajdowałem chwilowych towarzyszy, chociaż miałem też dwójkę przyjaciół, z którymi spędzałem czas. Ale czułem się samotny, bo osoby, które kochałem przestały dzielić ze mną to uczucie.
Wtedy zdusiłem w sobie wątpliwości i poszedłem przed siebie. Do najgorszej dzielnicy w tej wielkiej metropolii. Gdzie wielkie, drogie hotele sąsiadowały z ruinami ogromnych budynków. W obu tych miejscach mieszkali ludzie. Najlepszym miejscem do zadawania bezinteresownej śmierci są burdele. Tam właśnie się udałem. Do miejsca, w którym młodzi ludzie, powiedziałbym nawet, że jeszcze dzieciaki, oddawały obcym ludziom swoje ciało do dyspozycji, aby mieć gdzie spać i co jeść. Bez gwarancji, że jakiś klient nie zamorduje ich w drodze do mieszkania lub samochodu. Pieniędzy też nigdy nie dostawali do ręki, chyba, że akurat znalazł się jakiś wybawca ludzkości, który chciał im pomóc. Ale najczęściej te pieniądze też im ktoś odbierał. Mogli najwyżej kupić sobie po drodze kubek ciepłej zupy, chociaż i tak rzadko się zdarzało, aby wpuścili takie osoby do baru, który nie był po części burdelem.
Zabijałem w ustalonej kolejności. Pierwszego dnia, lub może raczej pierwszego wieczoru, jakaś ciemnoskóra dziewczyna. Z kobietami nie uprawiałem seksu, ot tak, dla zasady, którą narzuciłem sobie jeszcze kilkaset lat wcześniej, gdy mój stwórca rozkochał mnie w sobie, aby przemienić. Kobiety jedynie mogły liczyć na krótki pocałunek przed śmiercią. Drugiego dnia też dziewczyna, tyle że jasnoskóra. To naprawdę nie sprawiało większej różnicy, każda kobieta jest taka sama w smaku. Trochę zimniejsza od mężczyzny, ale krew smakuje podobnie. Trzeciego dnia dopiero zabijałem mężczyznę, bez względu na kolor skóry, ale za to musiał być młody, przed dwudziestką. Wielu nastoletnich chłopców trafiało do burdeli, byli dobrą atrakcją dla starszych, samotnych mężczyzn. A pod koniec każdego ze światów, już nikogo nie obchodziły własne dzieci, więc kiedy taki chłopiec kończył dziesięć lat, musiał radzić sobie sam, czasami nawet wcześniej. Dlatego tak wielu ich umierało. Dziewczynki miały trochę łatwiej, ale i tak były to zawsze ciężkie czasy.
To był dwudziesty dzień, pierwszy po trzech dobach przerwy w zabijaniu. Tym razem chciałem jakiegoś chłopca. Zawsze potrafiłem wybrać z tłumu nastolatków, którzy kłębili się przy barze, mając nadzieję, że ktoś ich wybierze, ale jednocześnie chcąc się jedynie położyć spać i zasnąć już na zawsze. Od tego, ile razy ktoś za nich zapłacił zależało to, jak będzie im się żyło przez kolejne kilka dni. Nie dziwiłem się więc, że przystawiają się do kogo popadnie. Widziałem swój cel już z daleka. Mógł mieć najwyżej dziewiętnaście lat. Ubrany był, jak większość, w jakieś niezbyt dopasowane damskie ciuszki. Buty na koturnach, w których dziwnym trafem potrafił chodzić. No, może nie do końca, ale przynajmniej nie przewracał się, co kilka metrów, jak to niektórzy mieli w zwyczaju. Tradycyjnie krótka spódniczka, siatkowe rajstopy. Wyglądał dziwnie, jednak ja zdążyłem się przyzwyczaić do takich widoków. Zabijałem takich chłopców, co jakiś czas, wiedziałem nawet, jak odpina się te śmieszne klamry przytrzymujące jego spódniczkę na miejscu. Koszulka, którą miał na sobie, w ogóle nie pasowała do reszty stroju. Pomięta i zbyt duża. Pod nią miał coś jeszcze, chyba było mu trochę zimno.
Zapłaciłem właścicielowi baru, który jednocześnie był właścicielem tego chłopaka. Bo tutaj wszystko podlegało temu człowiekowi. Nie był najgorszy z właścicieli takich barów, przynajmniej starał się te dzieciaki jakoś nakarmić i porządnie ubrać, gdy akurat nie byli w pracy. Chwilę po mojej rozmowie z tym prawie dobrym człowiekiem, chłopak, którego wybrałem, podszedł i lekko przechylił głowę w lewo. Przyglądał mi się. Zresztą to nie dziwne, wyglądałem na pewno lepiej niż dziewięćdziesiąt dziewięć procent jego klientów.
Szliśmy razem długi czas. Ja brzegiem chodnika, a on zaraz koło mnie, jakby bał się, że ktoś mu coś zrobi, co właściwie nie byłoby tak zaskakujące. Wybrałem go, bo był inny. Inny niż reszta. W nich wszystkich czułem chęć śmierci, ale w nim czułem samą śmierć, jakby został przez nią naznaczony, jeszcze wcześniej niż cała ludzkość, która przed końcem świata niebezpiecznie śmierdziała przyszłym rozkładem tkanek. Słońce już powoli zachodziło, jednak tam zawsze było ciemno, a jednocześnie jasno, przez ten cały błękit wszechobecnego szkła. Niektóre uliczki wyglądały strasznie, kiedy nie widziało się tych szklanych budynków dających światło. Kiedy przechodziliśmy takimi miejscami, przysuwał się do mnie jeszcze bliżej. W pewnym momencie objąłem go lekko w pasie, gdy idący z naprzeciwka mężczyźni spojrzeli na niego wrogo. Posłałem im swoje piękne spojrzenie, a natychmiast zachowali się, jakby nas w ogóle nie zauważyli. Jedna z zalet bycia nieśmiertelnym – towarzyszy nam odrobina magii do wykorzystania.
Nie puściłem chłopca, w ten sposób miałem dokładny wgląd w jego myśli. Słuchałem tych długich wywodów, które składane były z najprostszych możliwych słów. Myślał o mnie. Cały czas. Próbował trochę schodzić myślami na inne tory, jakby miał wrażenie, i to całkiem słuszne, że słyszę to wszystko, ale nie potrafił. Uśmiechnąłem się lekko, gdy pomyślał, że jestem piękny. Słyszałem to już dużo razy, jednak wtedy sprawiło mi to ogromną przyjemność. Potem zastanawiał się, czy będzie bolało, czy będę chciał od niego coś poza zwykłym seksem.

Och nie, kochanie, ja chcę cię tylko zabić.

Długo myślał o mojej dłoni, którą trzymałem na jego biodrze. Taka niezwykła czułość, przynajmniej jak dla niego. Nikt nigdy nie szedł tak blisko, zazwyczaj kazali mu się odsunąć, gdy tylko bardziej się zbliżał. Mógł dotknąć kogoś jedynie za specjalnym pozwoleniem i tylko wtedy, kiedy miało to sprawić tej osobie przyjemność.
Chyba czułem coś do tego chłopaka. Coś delikatnego i subtelnego, coś co przeminęło w chwili, gdy go zabiłem. Ale cieszyłem się każdym jego oddechem. Gdy wsłuchiwałem się w przyspieszone bicie jego serduszka, za każdym razem, gdy przesunąłem dłoń, wiedziałem, że on też coś do mnie poczuł, mimo iż znaliśmy się od kilku minut. Cała wieczność, biorąc pod uwagę to, jak niewiele życia przeżył, jak niewiele w świecie zobaczył.
Gdy weszliśmy do hotelu, recepcjonista popatrzył na niego z nieukrywaną pogardą.

Ciesz się, sukinsynu, skończysz gorzej, zadbam o to.

Przeszliśmy korytarzem. To było dla niego niesamowite, nigdy wcześniej nikt go nie zabrał do tak ładnego i czystego miejsca. Przyszedł na świat w miejscu, gdzie nie miał nic i nic nie miał mieć już nigdy więcej. Ale ja to zmieniłem. Zabrałem go do tego pięknego miejsca, pozwoliłem mu przejść tym pięknym hotelowym korytarzem, przeznaczonym dla bogatych i szczęśliwych ludzi, aby raz w życiu poczuł się ważny. Co z tego, że nie pasował do tego miejsca w tych swoich butach na koturnach i zbyt ciasno zapiętej spódniczce. Kochałem go przez te kilka chwil, zanim pozbawiłem życia.
Kiedy wszedł o hotelowego pokoju, zauważyłem, jaki jest piękny. Tak śliczny, mimo że ubrany w ten sposób. Nie potrafiłem oszacować, kiedy ostatnio brał prysznic, ale musiało to być bardzo dawno. O myciu włosów już nie wspominając. Teraz dostrzegałem, że wcale nie miał dziewiętnastu lat. Pewnie nawet nie skończył siedemnastu. Jedynie z daleka wyglądał na starszego, ale nie wiem, czy w pracy mu to jakoś pomagało. Rozglądał się z uwagą, chcąc wchłonąć do umysłu jak najwięcej. Chciał zapamiętać, w jak pięknym miejscu się znalazł. Dla niego graniczyło to z marzeniem. Zapomniał nawet, dlaczego tu jest, dlaczego go tam przyprowadziłem. Dopiero moje słowa sprowadziły go na ziemię.
- Zdejmij te ubrania, nie będą ci potrzebne – powiedziałem, a on odwrócił się w moją stronę. Na jego twarzy widniał zachwyt. I taki piękny zwiastun śmierci, widoczny tylko dla mnie. Usiadł na miękkiej kanapie, kiedy ja stałem opierając się o ścianę i patrzyłem, jak ściąga z siebie kolejne części ubrania. – Teraz idź do łazienki – powiedziałem i wskazałem mu drzwi po prawej. Wykonał moje polecenie. Ściągnąłem po drodze wszystkie ubrania i zgasiłem papierosa, którego zapaliłem właściwie bez potrzeby. Weszliśmy razem pod prysznic, a ja włączyłem wodę. Zadrżał, kiedy zimne krople zaczęły spływać po jego skórze. Nie chciałem go krzywdzić, nie chciałem uprawiać z nim seksu. Chciałem tylko, aby się umył. Ale on tam jedynie stał z zamkniętymi oczami i czekał, aż coś zrobię. Dotknąłem lekko jego dłoni. – Jak masz na imię? – spytałem, a on spojrzał na mnie z zaskoczeniem. Nikt wcześniej nie pytał o jego imię. Nikogo nie interesowało nic, poza tym, że mogli go pieprzyć praktycznie za nic. Bo nie trzeba było płacić za niego zbyt dużo. Kilka dolarów. Dziwne, że zawsze pod koniec świata walutą obowiązującą wszędzie, jest dolar. Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego.
- Nathel, mam na imię Nathel – odpowiedział. Wymawiał to imię w dziwny sposób. Nie byłem pewien, czy takie imię w ogóle istniało, ale na tą chwilę mogłem uznać, że tak. Czy on naprawdę miał jakieś imię? Nie, chyba nie. Powiedział pierwsze, co przyszło mu do głowy, ale to nie było jego imię. Nikt nigdy nie trudził się nadaniem mu imienia. Tylko kolejne dziecko, które i tak skończy z numerkiem w burdelu.
Umyłem jego ciało. Powoli, dotykając go najdelikatniej, jak tylko potrafiłem. Miał na całym ciele dużo siniaków i zadrapań, a w niektórych miejscach nawet blizny po cięższych obrażeniach. Mruknął cicho, kiedy spłukiwałem pianę z jego włosów. To był śliczny dźwięk. Pomyślałem, że mógłbym słuchać takich mruknięć do końca mojej wieczności, ale ta myśl szybko zniknęła. Tak szybko, jak się pojawiła. Moje poprzednie dziecko… James. Mój śliczny James. Czternastoletni James, którego pokochałem tak mocno, że musiałem przemienić, gdy był tak ślicznym chłopcem, prawie dzieckiem. Słodka, nieśmiertelna istotka, uzależniona od nieśmiertelnej krwi. Piękny, czarujący, uroczy i zły.
Nawiasem mówiąc, nie jestem wampirem. Krew piję, bo chcę. Żyję głównie nocą, bo tak mi jest wygodniej. I to tylko, gdy światy się kończą. W moim własnym żyję normalnie, jak człowiek. Nie zabijam. Tylko, gdy kończą się światy.
Włosy tego dzieciaka naprawdę były blond. Jedynie wylał sobie na nie jedną z tych tanich farb do włosów, które można było usunąć myjąc je jeden raz. Właśnie wtedy, pod prysznicem, farba spływała po moich dłoniach, gdy przesuwałem nimi po jego głowie. A potem, gdy zakręciłem wodę, wytarłem jego ciało do sucha, nawet nie zorientował się, gdy wykonałem jedną z moich nieśmiertelnych sztuczek, a jego włosy zrobiły się idealnie suche. Odłożyłem ręcznik, a on patrzył na mnie, jakby na coś czekał. Może chciał, abym go pieprzył, może naprawdę pierwszy raz w życiu chciał seksu. Ale ja tego nie zrobiłem. Zabrałem go znów do pokoju, gdzie na samym środku stało wielkie łóżko, z niesamowicie miękkim materacem. Położyłem go na tym łóżku, zupełnie nagiego i okryłem kołdrą. Położyłem się obok i objąłem go lekko, a on się do mnie przytulił.

Jeszcze nie teraz, idioto, nie teraz.

Zesłałem sen na jego umysł. Zasnął delikatnie i powoli, opadając w piękne sny, w których byłem też ja. Miałem niesamowitą ochotę, aby zabić go już teraz, gdy był pogrążony w śnie. Tak bardzo pragnąłem jego krwi z każdym uderzeniem małego serduszka, które nigdy nie kochało i nie było kochane. Zastanawiałem się, czy ktoś go kiedyś całował, czy ktoś kiedyś dotknął jego ciała w sposób inny, niż obleśny.
Nad ranem z trudem wyszedłem z pokoju hotelowego upewniwszy się, że będzie tak spał, aż nie rozkażę mu się obudzić. Zabroniłem wchodzić do tego pokoju, a tym bardziej podchodzić do łóżka. Wiedziałem przez cały czas, co się z nim dzieje, czułem to w środku swojego umysłu. Właściwie poszedłem tylko do sklepu, aby kupić mu coś do ubrania, ale nie miałem ochoty znów tam wracać. Po trzydniowej przerwie w piciu krwi, łatwo przebywało mi się na słońcu, a jeszcze nie było mi dane obserwować całego dnia na tym świecie. Dlatego właśnie spędziłem całe dziesięć godzin siedząc na ławce w strzeżonym parku, do którego wpuszczali tylko osoby schludnie ubrane. Gapiłem się na ludzi i zastanawiałem się, dlaczego my, nieśmiertelni, nie zniszczymy ich jeszcze zanim zbudują tak chorą cywilizację, która uśmierca powoli każdą kolejną Ziemię. Oczywiście znałem odpowiedź na to pytanie. Oni wszyscy uważali, że pochodzimy od ludzi, więc należy im się z naszej strony szacunek. Dlatego większość właśnie nie zabijała. Zostawiali wszystko samoistnemu unicestwieniu, kiedy można by całkiem sprawnie zniszczyć to, co jest zniszczeniem. To byłoby może kilkaset dodatkowych lat dla każdego świata, ale ich to właściwie nie obchodziło. Póki nie umierał ich własny świat, wszystko było w porządku.
Wróciłem do hotelu o szesnastej, ale nie śpieszyłem się wracaniem do pokoju. Zjadłem po drodze obiad, a potem poszedłem na drinka, rozmawiałem z jakąś bardzo ładną i całkiem miłą kobietą. Cały czas wiedziałem, co dzieje się z tym chłopcem. Właściwie poruszył się tylko trzy razy, ale nadal spał. Mój czar był silny, nawet bardzo. Większość nieśmiertelnych nie mogła się ze mną pod tym względem równać. Jedynie mój stwórca, Paul, potrafił w jakiś sposób powstrzymać moją moc. Ach, i jeszcze Georg, ale on też był jakoś spokrewniony ze mną i Paulem. Przemienił stwórcę Paula, co samo w sobie czyniło go dużo silniejszym, niż mnie. James też potrafiłby powstrzymać na jakiś czas moje czary, gdyby akurat tego chciał. Miał w sobie tyle mojej krwi, że zaskakiwał tym wszystkich dookoła. Niby nie powinno się dawać swojemu dziecku tak wiele swojej krwi, jednak był taki moment, kiedy owładnęła mną myśl, że on musi być silny, że nikt nie może mieć szansy zniszczenia go. I sam też piłem jego krew. Taka mała wymiana.
Wszedłem do pokoju, a chłopak nadal spał w tym samym miejscu, w którym go zostawiłem. Jedynie w innej pozycji. Robiło się już ciemno, więc zapaliłem małą lampkę przy wejściu do łazienki. Miałem zasadę, że nie zabijam w dzień. Do zabijania przeznaczona jest noc i tylko w nocy można zabić. Gdy słońce zaszło już całkiem, usiadłem obok niego i zdjąłem czar wiecznego snu, ale on spał dalej. Dotknąłem jego dłoni, przesunąłem palcami po jej wnętrzu, a potem po nadgarstku. Otworzył oczy. Czułem w jego umyśle, że jest tak niesamowicie wyspany, jak nigdy w życiu. Rzuciłem mu kupione wcześniej majtki i koszulkę i powiedziałem, że ma się ubrać. Zrobił to patrząc na mnie z ciągłym zachwytem, ale we wnętrzu jego serca nadal czułem śmierć i niepokój. Wiedział, że to wszystko minie z chwilą, kiedy odprowadzę go z powrotem do burdelu.
Kiedy się już ubrał, rozkazałem mu zostać w łóżku. Nie miał nic przeciwko, a nawet, gdyby miał, raczej by nie protestował. Zasłoniłem okna i podszedłem do niego. Patrzył na mnie z nieukrywanym zachwytem. Być może już wiedział, że nic nie ukryje. Prawda wygląda tak, że kiedy ktoś stara się coś przede mną ukryć, momentalnie widzę to wyraźniej. Dotknąłem lekko jego ramienia, spojrzał na moją dłoń, którą zsunąłem powoli, aż do jego łokcia. Tym razem nie chciałem zabijać od razu, pragnąłem go poznać bardziej, niż kogokolwiek wcześniej. Dlatego wziąłem jego dłoń i przyłożyłem ją sobie do policzka. W jego głowie zasiałem myśl, nie obawę – zwykłą myśl, że nie jestem człowiekiem. Wtedy zauważyłem, że on już to wie. Przesunął lekko palcami po mojej skórze. Przyglądał się mojej dłoni, którą trzymałem mocno jego nadgarstek. Przesunął dłoń do moich ust. Delikatne palce dotykały moich warg, gładząc je delikatnie. Starałem się czuć za nas obu, przechwyciłem jego odczucia i przysłuchiwałem się cichemu szumowi krwi żyłach, biciu serca i oddechom.
- Nie bój się – powiedziałem i pocałowałem jego dłoń.
- Nie boję się – odpowiedział i przesunął trochę rękę. Widocznie wiedział, co chcę zrobić. Podsunął mi swój nadgarstek do ust, a ja powoli wbiłem w niego zęby. Jego krew smakowała dobrze, powiedziałbym, że nawet bardzo dobrze. Nie chciałem go jeszcze zabijać, jedynie posmakowałem tej czerwonej substancji. Odsunąłem jego dłoń i objąłem lekko jego drobne ciało. Przysunął się bliżej mnie, chociaż wcale nie musiał. Pocałowałem go w szyję, a potem stopniowo coraz wyżej, aż do ust. Całowałem powoli i czule. Wszystkie jego emocje przepływały do mojego umysłu nadając tej chwili jeszcze więcej magii. Naprawdę się nie bał. Chciał jedynie, abym go całował, abym zrobił coś, co uszczęśliwi mnie. To dziwne, nie chciał własnego szczęścia i własnej przyjemności, wolał, abym to ja czuł za nas obu.
- Umierasz – szepnąłem między kolejnymi pocałunkami. – Dlaczego? – spytałem, po czym ugryzłem go w język, sprawiając, że po naszych ustach rozpłynął się słodki smak krwi.
- Wiesz dlaczego. Przynajmniej powinieneś, jeśli jesteś moim aniołem.
- Nie jestem twój, tym bardziej nie jestem też aniołem. Ja chcę jedynie wiedzieć, a potem zaprowadzę cię na sam koniec – odpowiedziałem i znów go ugryzłem, tym razem w dolną wargę. Zlizywałem krew z jego ust, nawet gdy mówił.
- Zabijesz mnie? – spytał cicho, nie zważając na mój język przesuwający się po jego ustach.
- Tak, zabiję cię – mruknąłem. – Ale ty tego chcesz, dlaczego? – spytałem i oderwałem się od małej, krwawiącej ranki na jego wardze. Obejmowałem go przyciskając mocno do siebie. Jak zawsze po wypiciu krwi, chociażby tak małej ilości, czułem denerwującą suchość w ustach, jakby mój organizm chciał jeszcze.
- Ja i tak umrę, jestem chory – powiedział, a ja nie poczułem się zaskoczony. Całkiem wyraźnie widziałem tą aurę bijącą od niego. Teraz gładziłem go lekko po włosach i oglądałem duszą jego ciało. Było niesamowicie cicho. Słyszałem tylko jego oddech i bicie serca. Po chwili zrozumiałem, w czym leży problem. Dziwne, że nie zauważyłem tego wcześniej. Nie oddychał normalnie. Jego oddechy były momentami bardzo nierówne i urywały się nagle, a nie powodowała tego wcale moja obecność, jak sądziłem wcześniej. Owszem, niesamowicie ekscytowało go to, że przebywam koło niego, że go dotykam, ale to nie przeszkadzało mi dostrzec jego choroby.
- Nie można tego wyleczyć? – spytałem, chociaż właściwie nie powinno mnie to obchodzić. Przecież i tak miałem go zabić, więc do czego mi ta wiedza? Nie mam pojęcia, dlaczego, ale musiałem spytać.
- Pewnie można. Ale ja nie mam na to pieniędzy – odparł, a ja zobaczyłem jego inną myśl. Nie pracował w tym burdelu, aby zarobić. On zwyczajnie chciał umrzeć w miarę godnie, o ile w ten sposób umierać może taka osoba, jak on. Dostawał od właściciela tego miejsca jedzenie, miał gdzie spać. Był sam, kompletnie sam, a jednak ja czułem się o wiele bardziej samotny, niż on, chociaż otaczało mnie tak wielu ludzi.
Pocałowałem go, czulej niż wcześniej, jednak tym samym trochę bardziej namiętnie. Robiłem to jeszcze wiele razy. Dotykałem jego ciała, całowałem je, piłem jego krew, a on nie robił nic, tylko leżał pośrodku tego wielkiego łóżka, jakby chciał zwyczajnie poczekać na śmierć, a potem w spokoju odejść. Nie sądził chyba, że zapragnę dać mu jak najwięcej siebie, zanim pozwolę mu umrzeć.
- Dotknij mnie – powiedziałem leżąc obok niego, podparty na przedramionach. Patrzyłem w jego jasne oczy. Były takie dziwnie bladoniebieskie. Lub może zielone… Nie, zielone były oczy Jamesa. Ten chłopiec musiał mieć niebieskie. Wykonał moje polecenie i położył dłoń na moim policzku. Patrzyliśmy na siebie, ale tylko ja byłem pewien, co zdarzy się dalej. W pewnym momencie wyczułem skrawek nadziei, a to mi się nie spodobało. Wybrałem go, bo dla niego już nie było nadziei. A on pomyślał, że może gdy jestem koło niego, gdy pozwoliłem mu na tak wiele, pomogę mu przeżyć. Uspokoiło mnie to, że ta myśl szybko zniknęła z jego umysłu. Nauczył się już wcześniej, usuwać nadzieję ze swojego umysłu. Przesunął palcami po mojej twarzy, jakby badał każdy jej fragment. Nadal sądził, że jestem piękny, mimo moich oczu, które pokazałem mu dopiero, gdy obudził się tego wieczoru. Naprawdę były całkowicie czarne, chociaż ukrywałem ten kolor pod zieloną lub czasem fiołkową iluzją. Dotknął moich powiek, zachwycony gładkością mojej skóry. Niesamowicie fascynował go mój wygląd, właściwie ja sam też. Dlatego właśnie przez ten krótki moment chciał zostać przy życiu, aby móc na mnie dalej patrzeć, abym opowiedział mu jakąś śliczną historię na swój temat. Gdybym nie wziął go ze sobą z zamiarem zabicia, zapewne moglibyśmy być bardzo dobraną parą, bo on też wyglądał pięknie. Ten szarawy kolor zniknąłby po kolejnych kilku próbach umycia jego włosów. Mógłbym sprawić, że jego twarz nabrałaby więcej koloru, mógłbym usunąć wszystkie siniaki, zasklepić wszystkie rany, które bolały, gdy tylko dotknąłem go w którymś z tych miejsc. Ale wiedziałem, że nie mogę. Dlatego pozwalałem mu dotykać swojego ciała. Położyłem się obok niego i jedynie dotykałem prawą dłonią jego uda, a on całował mnie i badał dłońmi każdy fragment mojej skóry, jakby chciał zobaczyć, czy w każdym miejscu jest tak samo miękka i przyjemna w dotyku. I rzeczywiście, tak właśnie było.
Kilka godzin później, spytałem go, czy nie jest może głodny. Zamówiłem mu kilka potraw, których smaku nie znał, a potem karmiłem go tym wszystkim, sam przy okazji też częstując się tym, co akurat lubiłem. Kolejną godzinę spędziliśmy leżąc w łóżku, kiedy on przesuwał palcami po mojej klatce piersiowej i wodził nimi wokół moich sutków. Całowałem go w szyję wiele razy, aż oznajmiłem, że czas już minął. Wyglądał smutno, poprosił, abym jeszcze raz pozwolił mu na pocałunek. Jego usta były niesamowicie słodkie, a język przyjemnie ocierał się o mój własny. Ułożyłem chłopca delikatnie na łóżku, nie przerywając pocałunku. Rozkazałem mu myślami, aby zasypiał. Powoli tracił przytomność, ale zauważyłem, że co chwilę do niej wracał, jakby miał zbyt wiele sił na kolejne pogrążenie się we śnie. Przerwałem pocałunek i chwyciłem jego rękę. Wbiłem szybko zęby w żyły na nadgarstku. Wysysałem z niego kolejne mililitry krwi, a on coraz bardziej zasypiał. Ale patrzył na mnie tymi jasnymi oczami, które zdawały mi się z każdą chwilą jaśniejsze. Patrzył do samego końca. Jego krew zaczynała krążyć w moim ciele, przynosiła niesamowite ciepło. Słyszałem bicie serca, którego uderzenia były coraz rzadsze. Słyszałem też oddechy, które robiły się coraz płytsze.
Zwróciłem swoją uwagę na słodką krew wpływającą do moich ust, przestałem patrzeć w te prawie martwe oczy. W końcu życiodajny płyn przestał krążyć w jego ciele, a ja musiałem oderwać się od miejsca, z którego piłem. Zsunąłem się z łóżka na podłogę, nadal trzymałem jednak jego martwą dłoń. Przycisnąłem ją sobie do policzka i czułem, jak martwa krew wypływa z jego ciała na moją skórę. Ucałowałem tę dłoń, może nawet kilka łez wypłynęło z moich czarnych oczu. Ale i tak wstałem i nie patrząc na nic wokół, wyszedłem z pokoju, a potem z hotelu. W ciszy udałem się na zachód, gdzie w ciemnym zaułku znajdował się portal, który musiałem tylko uruchomić. Dopiero gdy przeszedłem na drugą stronę, do mojego świata, zorientowałem się, że trzymam w dłoni siatkowe rajstopy, które miał na sobie, gdy zabrałem go z tamtego burdelu. Dostrzegłem też krew na mojej dłoni, na całym moim ciele. Ale to właśnie na te siatkowe rajstopy patrzyłem nieprzytomnym wzrokiem, gdy usiadłem na brzegu rzeki, gdzie kilkaset lat temu siadałem z moim ukochanym. Wszystko tam wyglądało tak samo, ale ja już nie byłem taki sam. Bo w ręce trzymałem siatkowe rajstopy i pełen byłem krwi zagubionego, niekochanego dziecka, które właśnie zabiłem.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez aleey dnia Sob 21:16, 25 Wrz 2010, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Owca
Gość






PostWysłany: Sob 21:01, 25 Wrz 2010    Temat postu:

:arrow: To, co zawsze, znaczy
:arrow: świata, bo w każdym świecie istnieli nieśmiertelni. Często zostawali w swoim świecie
Powtórzenia. Dużo nieładnych, nachalnych powtórzeń.
:arrow: częścią między światowej - chyba razem winno być
:arrow: jeśli tylko ktoś by nas policzył, raczej nie zdążyłby tego zrobić w dwa ostatnie dni - dałabym coś w stylu "gdyby ktoś nas chciał policzyć". Bo teraz masz tryb dokonany miast niedokonanego.
:arrow: będąc potężnymi
:arrow: może, kiedy indziej - bez przecinka
:arrow: tę ulicę
:arrow: dzięki czemu musiałem opuścić nasz dom - a nie 'przez co'? 'Dzięki czemu' jest raczej pozytywnie nacechowanym zwrotem.
:arrow: miejscach mieszkali ludzie. Najlepszym miejscem
Cytat:
Zabijałem na zmianę, w kolejności.

To na zmianę, czy w kolejności?
:arrow: też dziewczyna tyle, że - przecinek przed 'tyle', nie po
Cytat:
Nie był najgorszy z właścicieli takich barów, przynajmniej starał się te dzieciaki jakoś nakarmić i porządnie ubrać, gdy akurat nie byli w pracy

Alfons-troskliwy miś? o.O
:arrow: chłopak, którego wybrałem, podszedł - bez tego drugiego przecinka
Cytat:
Słońce już powoli zachodziło, jednak tam zawsze było ciemno, a jednocześnie jasno, przez ten cały błękit wszechobecnego szkła

Tam - znaczy gdzie? Na tym świecie? To cóż to za słońce, które świeciło, ale nie dawało światła? Poza tym skoro ciągle było ciemno, to szkło wiele nie da, przecież ono tylko odbija światło, nie wyzwala go...
:arrow: niego czegoś poza
:arrow: miejsca. Przyszedł na świat w miejscu
:arrow: – Jak masz na imię? – Spytałem
:arrow: tę chwilę
:arrow: imię? Nie, chyba nie. Powiedział pierwsze, co przyszło mu do głowy, ale to nie było jego imię. Nikt nigdy nie trudził się nadaniem mu imienia.
:arrow: ciało. Powoli, dotykając go najdelikatniej, jak tylko potrafiłem. Miał na całym ciele
Cytat:
do końca mojej wieczności

Wieczność ma to do siebie, że nie ma końca :wink:
Cytat:
łóżko, z niesamowicie miękkim materacem

To chyba nie było zbyt wygodne ^^
:arrow: łóżko, z niesamowicie miękkim materacem. Położyłem go na tym łóżku
:arrow: Zesłałem sen na jego umysł. Zasnął delikatnie i powoli, opadając w piękne sny, w których byłem też ja. Miałem niesamowitą ochotę, aby zabić go już teraz, gdy był pogrążony w śnie.
Cytat:
Po trzydniowej przerwie w piciu krwi, łatwo przebywało mi się na słońcu

A co ma krew do słońca? Które nota bene nie daje światła...
:arrow:James też potrafiłby powstrzymać na jakiś czas moje czary, gdyby akurat tego chciał. Miał w sobie tyle mojej
:arrow: Przyglądał się mojej dłoni, którą trzymałem mocno jego nadgarstek. Przesunął dłoń
:arrow: tę aurę
Cytat:
Nie, zielone były oczy Jamesa. Ten chłopiec musiał mieć niebieskie.

Nie jednemu psu Burek...
:arrow: Nauczył się już wcześniej, usuwać nadzieję ze swojego umysłu - bez przecinka
:arrow: Ucałowałem tą dłoń - TĘ!

Dużo powtórzeń i zdecydowanie za dużo zaimków dzierżawczych.
Poza tym piszesz, że to już 84 część całości, a wrzucanie czegoś takiego to chyba nie najlepszy pomysł, bo skoro opowiadanie (?) osiągnęło już taką objętość, to zakładam, że również uniwersum jest dość rozbudowane. A w tym momencie wrzucasz czytelnika w sam środek i nie ma żadnej orientacji. Po prostu nie wie gdzie i po co jest, ani o co kaman. Ja na przykład na początku myślałam, że faktycznie chodzi o anioły. Później, że o wampiry. A potem zonk, jednak nie... No i trudno ocenić coś tak bardzo wyrwanego z kontekstu.
Dalej. Zalatuje mi tu Rice. Zarówno dość kwiecistym (choć nie aż tak) stylem, jak i kilkoma fragmentami (ot, fiołkowe oczy vide Lestat). Nie mówię, że to wada. Ale widzę dość wyraźną inspirację.
Sam język jest całkiem przyjemny i przejrzysty (pomijając dwie wspomniane na samym początku wady), narracja gładko prowadzona no i 1-os - mam do niej słabość :wink:
A sam pomysł - widać, że jakiś masz i do czegoś zmierzasz. Zbyt mało wiem o uniwersum, żeby powiedzieć coś więcej, ale po tym fragmencie wydaje się naprawdę interesujący i chętnie zapoznałabym się z nim bliżej.
A propos bohaterów - a właściwie, to głównego bohatera - dajesz mu super duper moce, ładną facjatę, czarującą wręcz... uważaj żeby nie przegiąć i nie stworzyć Marysi Z. Póki co jest to postać wyważona, ale nigdy nie wiadomo :wink:
Najmocniejszym punktem jest zdecydowanie zakończenie - zgrabne, zawierające pointę. Niby od początku je znałam, ale truszkę zaskoczyło. I przede wszystkim zapadło w pamięć, a to chyba najważniejsze. I miało taki sympatyczny gorzko-melancholijny wydźwięk.
I podsumowując czytało mi się przyjemnie i bez większych zgrzytów. Życzę wena i cierpliwości do jego kaprysów :p
Powrót do góry
aleey
Administrator
Administrator



Dołączył: 15 Wrz 2010
Posty: 1224
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 21:32, 25 Wrz 2010    Temat postu:

Cytat:
Cytat:
Słońce już powoli zachodziło, jednak tam zawsze było ciemno, a jednocześnie jasno, przez ten cały błękit wszechobecnego szkła


Tam - znaczy gdzie? Na tym świecie? To cóż to za słońce, które świeciło, ale nie dawało światła? Poza tym skoro ciągle było ciemno, to szkło wiele nie da, przecież ono tylko odbija światło, nie wyzwala go...

Tak, chodziło o ten świat. Jeśli chodzi tą ciemność, to jest ona metaforyczna, tak samo jak błękit szkła. Swoją drogą, zapalone w tych budynkach lampy jakieś tam światło musiały dawać, jeśli już podchodzimy do tego w taki oczywisty sposób.

Cytat:
Cytat:
do końca mojej wieczności


Wieczność ma to do siebie, że nie ma końca ;)

Tak bywa czasami, że czyjaś wieczność ma koniec ;).

Cytat:
Cytat:
Po trzydniowej przerwie w piciu krwi, łatwo przebywało mi się na słońcu


A co ma krew do słońca? Które nota bene nie daje światła...

Ten fragment opowiadania wybrałam, bo zawierało najwięcej informacji pomagających zrozumieć tekst, bez czytania poprzednich części. No ale nie zawierał wszystkich informacji i to chyba był mój błąd.

Cytat:
Dużo powtórzeń i zdecydowanie za dużo zaimków dzierżawczych.

Tak, to moje najczęstsze błędy w pisaniu i po prostu nie mogę się ich wyzbyć. Nadal się uczę i sądzę, że i tak jest trochę lepiej, niż powiedzmy pół roku temu.

Cytat:
Dalej. Zalatuje mi tu Rice. Zarówno dość kwiecistym (choć nie aż tak) stylem, jak i kilkoma fragmentami (ot, fiołkowe oczy vide Lestat). Nie mówię, że to wada. Ale widzę dość wyraźną inspirację.

Fiołkowe oczy to akurat mnie tak naszły, ale może to była właśnie taka nieświadoma inspiracja. Naprawdę lubię książki Rice, jednak nie starałam się wcale o podobieństwa.

Cieszę się, że ci się podobało zakończenie, bo akurat to chyba wyszło mi w tym fragmencie najlepiej (co nie znaczy, że dobrze). I dziękuję za miłe życzenia ;).


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Świat literatury Strona Główna -> Pióro w dłoń! / Nasza własna twórczość Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Forum.
Regulamin